mother! (Darren Aronofsky)
Kolejny ciężki film.
Chyba lubię ciężkie, absorbujące umysł i działające na emocje filmy.
W zasadzie chyba taki właśnie powinien być film.
Do tej pory inny film tego samego reżysera jaki widziałam i który również zrobił na mnie wrażenie to „Czarny Łabędź”.
W trybie nader szybkim pochłonęłam też wszystkie sezony „Czarnego lustra”, co może nie jest czymś niemożliwym biorąc pod uwagę, że średnio na sezon przypada 5 odcinków. I w zasadzie każdy odcinek odcisnął w pewnym stopniu swoje piętno w mojej głowie.
Albo mam zbyt nudne życie albo wyjątkowo zawiłą psychikę albo nie wiem.
Wiem tylko, że strasznie mnie ciągnie do trudnych tematów, a jeszcze bardziej do ich surrealistycznego przedstawiania. Może w mother! nie dostrzeżesz sztuki na miarę największego surrealisty Dalego, ale ilość symboli i metafor przedstawionych w totalnym natłoku zdarzeń nie do zaakceptowania dla przeciętnego człowieka wymaga dużego skupienia, czasu po seansie lub ponownego obejrzenia.
Po raz kolejny staje przede mną wizja poświęcenia czasu i przeczytania w skupieniu Biblii. To by było moje trzecie podejście do tematu. W końcu chrześcijaństwo to jedna z większych religii na świecie, która z pewnością zasługuje na zgłębienie. W mother! zetkniemy się nie tylko z wiarą, ale i z wartościami, etyką, moralnością…
Osobiście przez większość filmu odczuwałam ból i niezrozumienie głównej bohaterki. Kobiety, która poświęca siebie dla dobra i sukcesu swojego mężczyzny. Dla której jej szczęściem było szczęście drugiej osoby, która mówiąc bez ogródek miała to głęboko w dupie, choć pozornie okazywała miłość.
Boli jak cholera!
Cierpiała, a jednak nie potrafiła odejść. Do zakończenia swojego bólu i cierpienia, którego czara przelała się pod koniec filmu, została zmuszona największym z możliwych cierpień w życiu każdego człowieka. Nie będę zdradzać, bo być może ten film jest jeszcze przed Tobą. I jeszcze na samym końcu zobaczymy, a raczej usłyszymy, że całe poświęcenie to za mało. Że jest jeszcze coś, co można odebrać i co zostało odebrane...
Jak dla mnie to już był szczyt. Choć tych szczytów nie do akceptacji było w filmie wiele. Za wiele.
Choć pięknie pokazuje też jak w imię miłości można się zatracić z jednej strony a z drugiej jak można kogoś zakochanego wykorzystać od cna, nie pozostawiając nic. Totalnie nic.
O tym filmie mówi się, że jest tak samo genialny jak i popieprzony.
Moim zdaniem z pewnością jest trudny w odbiorze. Jeśli liczysz na lekki, odprężający seans, to ten film Ci tego nie da. Wymaga wiedzy, myślenia, rozumienia, abstrakcyjnego spojrzenia. To coś idealnego dla miłośników sztuki.
Z pewnością w miarę możliwości czasowych zobaczę kolejne filmy tego reżysera, bo mam wrażenie, że dziś jest coraz mniej dobrych i wartościowych filmów z przesłaniem, czego współczesny świat potrzebuje, choć wcale o tym nie wie.
A co Ty sądzisz o dziełach Darren Aronofsky?
Ale mi "recenzja"! Jak przystało na "prawdziwą" miłośniczkę sztuki :))))
OdpowiedzUsuńAle mi "komentarz"! Jak przystało na "prawdziwego" anonima :)))
Usuń